Maraton w krainie tulipanów i wiatraków

Moje założenia związane z udziałem w tegorocznym NN Marathon Rotterdam musiałem zweryfikować około 6 tygodni przed samym startem. Jak to w życiu czasem bywa pojawiły się okoliczności znacznie utrudniające, chwilowo nawet uniemożliwiające bieganie. W konfrontacji z kontuzją plan treningowy został mocno okrojony. Trzeba było więc znaleźć alternatywne formy ruchu by choć w pewnym stopniu podtrzymać wydolność. Po konsultacjach z lekarzem i fizjoterapeutą postanowiłem posiłkować się treningami pływackimi. Od końca lutego aż do momentu wyjazdu do Holandii znacznie więcej czasu spędziłem na basenie aniżeli na bieżni. Sporadyczne treningi biegowe miały w zasadzie na celu oszacowanie stopnia dolegliwości kontuzji i były żmudnym wyczekiwaniem na zielone światło do rozpoczęcia normalnego biegania. Można więc powiedzieć, że do maratonu przystąpiłem bardziej jako pływak aniżeli biegacz. Oznaczało to tyle, że musiałem pobiec asekuracyjnie z opcją zejścia z trasy. W normalnych okolicznościach, ktoś kto jeszcze niedawno był w fazie przygotowań na maratońską życiówkę pewnie nie byłby zadowolony. Jednak moje samopoczucie absolutnie nie legło w gruzach, gdyż Holandia to piękny kraj z licznymi walorami turystycznymi, których miałem okazję doświadczyć. Zwiedzałem Holandię zarówno tę gwarną wielkomiejską jak i spokojniejsze okolice pełne kolorowych kwiatów jak i magiczną scenerię wiatraków. W dniu maratonu nadal pozostałem turystą. Podobno ścieżki Keukenhof liczą 15 bajecznych i malowniczych kilometrów. Trasa rotterdamska także liczy sporo atrakcji może o nieco innym charakterze. Jak choćby most Erasmusbrug o wysokości 139 m, czy pobliski stadion Feijenoord (ponad 51 tys. miejsc). Do tego dochodzi wielkomiejskie centrum z licznymi kapelami muzycznymi, głośnym dopingiem kibiców oraz sporo zielonej przestrzeni po drugiej stronie mostu. Tuż po wystrzale startera postanowiłem przyłączyć się do Pacemakerów prowadzących na 3:20. Wspólnie pokonaliśmy trasę około 30 kilometrów. Kibice w szczególny sposób dopingowali holenderskich Pace’ów ze skrzydłami, tzw. pomarańczowych aniołów czasu. W pewnym momencie podzielili się oni na dwie grupy – celujących w 3:20 oraz bliżej 3:15. Trzymałem się kurczowo tempa bliższego moim możliwościom. Jednak na kilku ostatnich punktach odżywczych idąc za głosem organizmu zagościłem dłużej na regenerację. Co ciekawe na punktach odżywczych serwowane są wyłącznie napoje – woda lub izotonik, poza tym gąbki na schłodzenie. Podobno tylko na jednym z punktów dostępne są żelki energetyczne, niestety w ograniczonej ilości. Banany czy pomarańcze to już kwestia gościnności kibiców. Temperatura w dniu biegu w przeciwieństwie do wcześniejszych dni była wyśmienita … ale raczej dla kibiców. A było ich sporo – podobno około miliona! Nie policzyłem dokładnie, ale ufam Organizatorowi ze względu na wszechobecny doping i energię tłumu. Słoneczna pogoda, sięgająca 25 stopni zdecydowanie nie sprzyja uzyskiwaniu życiówek. Chyba, że jest się biegaczem elity. Bowiem w tym roku został pobity nowy rekord trasy (Marius Kipserem 2:04:11). Trasa maratonu uchodzi za top 10 jeśli chodzi o najszybsze trasy na świecie – poza wynikami elity świadczy o tym także i nieznaczna różnica przewyższeń. Pokonując kolejne kilometry turystycznym tempem spotkałem wielu biegaczy, którzy właśnie ze względu na warunki atmosferyczne zweryfikowali swoje założenia przedstartowe i zwolnili tempo – to chyba jeden z wyznaczników dojrzałości maratończyka. Zapewne także podjąłbym taką decyzję, gdybym chciał powalczyć o własny wyśrubowany wynik w takich okolicznościach. Jeśli chodzi o całokształt imprezy to trzeba oddać Holendrom, że organizacja maratonu jak i walory trasy są na bardzo przyzwoitym poziomie. Także imprezy towarzyszące – biegi miejskie czy dziecięce oraz formuła sztafet są świetnym uzupełnieniem biegowego święta gospodarzy z Rotterdamu. Mój czas wskazujący na mecie 3:29:00 dość pozytywnie mnie zaskoczył, choć nie było to najważniejsze w tym momencie.  Sam fakt przygotowań treningami zastępczymi i czas oczekiwania na powrót do biegania był dla mnie maratońskim synonimem cierpliwości ostatnich tygodni. Zaś przebyty dystans w Rotterdamie 42,195 był niekończącą się linią mety jak i dowodem na to, iż nawet alternatywną formą aktywności oraz tzw. pamięcią mięśniową można osiągnąć całkiem sporo. A wszystko to w tle magicznej scenerii krainy wiatraków i tulipanów. Metropolitalny charakter Rotterdamu,  multikulturowy Amsterdam, bajeczna sceneria ogrodów Keukenhof oraz holenderskie wybrzeże zdecydowanie urzekły swoim urokiem. Pomarańczowy kolor symbolizuję energię. Dla mnie – pomarańczowa rewelacja !


Dodaj komentarz